skip to Main Content
AZS- Ziołowa Terapia Według Tomasza Kamińskiego

AZS- ziołowa terapia według Tomasza Kamińskiego

Tomasz opowiada o ziołach stosowanych w terapiach skórnych i swoich sukcesach w leczeniu AZS (atopowe zapalenie skóry).

Opowiedz, jak wstąpiłeś na ziołowe ścieżki? Co było bodźcem, motorem? Ile to już trwa?

Jest to typowy przypadek: najpierw pojawiło się nieśmiałe zainteresowanie, potem coraz większe nadzieje i w końcu przyrodniczo-naukowa pasja – a to wszystko z powodu poważnej choroby w najbliższej rodzinie. Zdecydowanie rośliną, która przekonała mnie jak bardzo skuteczne mogą być zioła, był nasz pospolity wrotycz – i obok niego lukrecja. A zaczęło się to gdzieś tak z dziesięć lat temu.

Czy masz swoich ulubionych fitoterapeutów? Dlaczego akurat oni i czym zaskarbili Twoja uwagę?

Nie ma co ukrywać, że gwiazdą przewodnią był dla mnie zawsze (i właściwie tylko) dr Henryk Różański, a pomocnikami i towarzyszami w zgłębianiu i propagowaniu wiedzy – wybrane osoby związane z dr Różańskim i z jego forum, np. Basia. W tzw. międzyczasie czytywałem, a przynajmniej przeglądałem wiele artykułów oraz książek, i coś z tego zawsze zostawało w głowie, notatkach lub w elektronicznym archiwum różności. Tym niemniej gdy ktoś mnie pyta, skąd u mnie „taka wiedza” o leczeniu ziołami, to muszę przyznać, że trudno o prostą odpowiedź. Nie ma przecież aktualnej i zwartej publikacji opisującej dokładnie, jak leczyć ziołami, dajmy na to, łuszczycę. Taką wiedzę rekonstruujemy sobie powoli na podstawie wszelkich dostępnych źródeł: tradycji zielarskich ludowych i zakonnych, podręczników lekarskich (u nas wydawano je do przełomu lat 80. i 90., prawda?), bardziej lub mniej zaawansowanych nowych badań wygrzebywanych na PubMedzie i Scholarze oraz, co nie mniej ważne, w oparciu o własne doświadczenia i eksperymenty. Można ten proces budowania wiedzy pokazać na przykładzie mahonii w kontekście miejscowego leczenia egzemy i łuszczycy: znamy takie zastosowanie z tradycji, jest sporo nowych badań (w przypadku łuszczycy są one liczne i na setkach osób) jak i mamy pozytywny odzew naszej braci zielarskiej i osób, którym pomagamy – i to już pozwala nam uznać surowiec za pewny i skuteczny w danych schorzeniach. Co więcej, podłącza się tu od razu korzeń naszego rodzimego berberysu zwyczajnego, który ze względu na fitochemiczne podobieństwo i podobne tradycje stosowania (odnotowane również w podręcznikach lekarskich) można uznać za świetny zamiennik mahonii. W artykule doktora Różańskiego poświęconego obu surowcom (ościał i kwaśnica) mamy to wszystko podane od razu „na gotowo”, bez mozolnej ścieżki dochodzenia do tej wiedzy i praktyki (bo są i gotowe, sprawdzone przepisy na wyciągi i preparaty) – dla osób początkujących jest to bezcenne, tym jednym tekstem doktor właściwie zwalnia nas z konieczności zbierania dziesiątek wzmianek i cytatów a jego osoba gwarantuje naukową solidność przekazywanych informacji. Tym właśnie nasz ulubiony autor wygrywa obecnie z całą konkurencją.

Gdybyś miał udać się w podróż na inna planetę i zabrać ze sobą jedną roślinę to jaka by to była roślina i dlaczego? Pytam pod kątem prozdrowotnym.

Może rdestowiec? Prawdopodobnie dałby radę skolonizować nawet Marsa a przy tym ma szerokie, uniwersalne działanie – można snuć hipotezy, że po ustabilizowaniu się jego populacji na tej „nowej planecie” okazałby się dla przebywających tam ludzi swego rodzaju skutecznym adaptogenem. Na dodatek młode, odrastające pędy są dobrą paszą dla zwierząt (nadają się także na potrawy dla ludzi) a te stare, zdrewniałe, mogą się nadać np. na krycie prowizorycznych schronień, mogą stać się czymś w rodzaju strzechy. Miałbym więc z niego wszechstronny pożytek.

Jaki jest Twój stosunek do obecnie serwowanego zielarstwa?

Nurtów i klik jest już niemało, więc to zależy, o kim/czym konkretnie mówimy. Bardzo mnie niepokoi zjawisko rosnącej popularności różnych „handlarzyn” czy „jutuberów” z nikłą wiedzą, robiących wręcz komiczne pomyłki – których potrafią popierać nawet, zdawałoby się, rozgarnięci miłośnicy zielarstwa. Osobnicy tacy są najlepszą bronią, by zniszczyć renomę odradzającego się zielarstwa więc jeśli czyjś umysł tonie nadmiernie w takiej „teoriospiskowej” wizji świata to możemy go przekonywać, że ci podziwiani (a przynajmniej tolerowani) przez niego ignoranci są właśnie „wysłannikami systemu” i fałszywymi zielarzami mającymi za zadanie ośmieszać zielarstwo. Zresztą w pewnym metaforycznym sensie oni naprawdę są „wysłannikami systemu” nawet, jeśli „system” nic o nich nie wie (a nawet jako taki nie istnieje). Bliska jest mi filozoficzna myśl mistyków, że świat jest metaforą – a jeśli świat, to i wszystko w tym świecie.

Czy rola instynktu, intuicji odgrywa dużą rolę kiedy chcesz pomóc danej osobie?

Na pewno intuicja jest ważna w zielarstwie w ogóle – rośliny, które mnie szalenie zaintrygowały podczas spacerów w terenie potem okazywały się dla mnie ważne, bardzo przydatne, zupełnie jakby chciały mi się w jakiś sposób „narzucić”. Wiemy przecież doskonale, że zwierzęta wyszukują sobie te zioła, które są im w danym momencie potrzebne – obserwujemy to u kotów, psów, koni czy nawet wilków (ponoć obserwowano, że te ostatnie po ukąszeniu przez żmiję wykopują i zjadają korzeń rdestu wężownika). Nie ma powodów, by ten zmysł, czymkolwiek on jest, nie działał i u człowieka – zauważamy przecież, że gdy zajmujemy się ziołami i ziołolecznictwem, wyostrza nam się ten właśnie rodzaj intuicji i w pewnym momencie po prostu wiemy, że sięgnięcie po dany surowiec w danym momencie na pewno się sprawdzi. Trudno jednak powiedzieć, jak to zadziała w odniesieniu do innych osób, nie wiem, czy polecanie komuś przeze mnie np. wrotyczu lub maści propolisowej nie poskutkuje u tej osoby ostrą reakcją alergiczną – co do zasady uprawiam „zielarstwo praktyczne” w wąskim kręgu osób a jedynie „teorię” bardziej publicznie, także w formie publicystycznej. Ale faktem jest, że ani ja, ani żadna z osób, którym pomagałem, nigdy nie została przez zioła „skrzywdzona” – w najgorszym razie nie było spodziewanej poprawy, nigdy nie wystąpiły skutki negatywne. A na sobie czy swojej żonie stosowałem już w rozmaity sposób rośliny silnie trujące bo czasem zachodzi taka konieczność… należy jednak przestrzec przed pochopnym zażyciem wyciągów choćby psianki czy kokoryczy – powinniśmy obawiać się tych roślin a sięgać po nie jedynie, gdy mamy pewność i dobrze wiemy, co i po co robimy.

Z tego co doskonale wiem to Twój „konik” to zgłębianie wiedzy na temat ciężkiej choroby jakim jest AZS (Atopowe zapalenie skóry), jak sądzisz czy medycyna konwencjonalna zrobiła jakiś postęp w tym kierunku? I w opozycji to samo pytanie w kierunku medycyny niekonwencjonalnej.

Trzeba powiedzieć, że medycyna jako nauka robi wciąż duże i ważne postępy – samo zrozumienie mechanizmów tej choroby (bo przyczyny nadal są nieznane – nie wiemy, dlaczego pewne czynniki u jednych wyzwalają chorobę autoimmunologiczną, a u innych nie) na gruncie immunologii to przecież dwa-trzy ostatnie dziesięciolecia, wcześniej ta dziedzina była w powijakach. Niestety medycyna konwencjonalna jako zespół „zatwierdzonych” terapii i środków zaradczych, szczególnie tych powszechnie dostępnych, od dawna nie zaoferowała niczego przełomowego. O wadach i zaletach sterydów wiemy bardzo wiele, metotreksat to bardzo stary lek a i cyklosporyna dawno już nie jest żadną wielką awangardą medycyny tylko pewnym konkretnym standardem. Obecnie za wielką nadzieję uchodzi lek biologiczny czyli sztucznie wytwarzane przeciwciała ale leczenie takie jest bardzo kosztowne i trudno dostępne – na obecnym etapie dużo większe korzyści szerokim rzeszom pacjentów przyniosłoby przywrócenie fitoterapii. Nie muszę Ci chyba opowiadać, jak bardzo polepszyłby się komfort życia wielu chorych, gdyby w aptekach a wręcz kioskach były łatwo dostępne, porządne i niedrogie maści z wyciągami mahonii, uczepu, wrotyczu czy rdestowca albo gdyby lekarze, w ślad za adresowanymi do nich podręcznikami zielarskimi (w końcu prof. Ożarowski nie zmarł 700 tylko 7 lat temu i jego publikacje można śmiało uważać za całkiem aktualne), zalecali takim pacjentom rozmaite kąpiele osłonowe i lecznicze albo choćby okresowe zażywanie wyciągów lukrecji.

Jeśli zaś chodzi o te obszary medycyny czy „lecznictwa”, które zwyczajowo nie mieszczą się w pojęciu „konwencjonalnej” to wydaje mi się, że trwa ona często w swoim „zakonserwowanym” stanie co można nawet uznać za jej stan naturalny – trudno np. oczekiwać wielkich przełomów i postępów w dziedzinie balneoterapii, jakimś przełomem mogłoby w tej chwili być jej powszechne wykorzystanie w leczeniu AZS i łuszczycy. Na pewno odnotowujemy postępy w fitoterapii, przykładem może być protokół odstawiania sterydów wg Henryka Różańskiego który ma swego poprzednika w dobrze znanym, dawniej oficjalnym zastosowaniu soku lukrecjowego w uzupełnieniu i/lub zastępstwie leków sterydowych. Doktor znakomicie poszerzył paletę środków, które pozwalają ograniczać lub wręcz odstawiać sterydy (zwłaszcza stosowane naprzemiennie!) co ma potwierdzenie w różnych rozproszonych informacjach o charakterze „naukowych przyczynków” – doktor zebrał je wszystkie do kupy, usystematyzował, wypróbował w zielarskiej praktyce i zaproponował w formie „fitosterydoterapii” która wielu osobom się świetnie sprawdza. Być może daleko stąd do „udowodnienia” skuteczności takiej terapii zgodnie z przenajświętszymi zasadami EBM (którym przecież nic nie ujmujemy) ale zgodnie z prastarymi zasadami zielarstwa – jest to już dziś terapia wypróbowana i skuteczna.

W sumie to każdy z nas dodaje obecnie kamyczki do małych postępów leku ziołowego – przecież chyba każdy doświadczony „zielarz nowoczesny” ma jakąś własną, autorską wersję „następcy Tormentiolu” (czyli uniwersalnej maści zasuszająco-ściągająco-przeciwzapalno-antyseptycznej) przy czym najprostszy z nich to po prostu oryginalny skład Tormentiolu z dodatkiem glistnika, ja to znam jako Twój pomysł. Osobiście najchętniej kombinuję alkaloidy izochinolinowe (czyli glistnik, berberys – ale i kokorycz lub dymnica) z siarczanem cynku i poczciwymi, uniwersalnymi dodatkami typu nagietki/rumianki choć kusi mnie, by za szczególnie uniwersalny uznać ten miks alkaloidów i cynku z silnymi surowcami saponinowymi w dużym stężeniu (bardzo lubię konwalijkę dwulistną w tej roli). Kiedyś niektóre z tych receptur powinny wejść do powszechnego użytku i być sprzedawane w tubkach za rozsądną cenę – jeśli do tego nie dojdzie to może faktycznie będzie nas kusiło twierdzenie, że współczesny świat farmacji i firm farmaceutycznych jednak zatracił gdzieś rozum… na razie jednak daleko mi do tego, z farmaceutami naprawdę mamy o czym pogadać, zdecydowanie mamy z wieloma z nich wspólny język. Oby jak najszybciej porwał ich ten renesans fitoterapii, który właśnie wokół widzimy.

Z mojej praktyki wiem że bardzo ciężkim „kawałkiem chleba” jest pomoc dzieciom przy doprowadzaniu do stanu remisji atopowego zapalenia skóry u małych dzieci , czy możesz podać szczegóły na jakie powinni zwrócić rodzice zaczynając samodzielną prace na tej płaszczyźnie?

W przypadku dzieci podkreśliłbym dwa charakterystyczne (i optymistyczne) elementy: po pierwsze często dużą rolę odgrywają u nich alergie pokarmowe które można przecież „wytropić” i wyeliminować odpowiednim żywieniem (u dorosłych to dużo rzadsze, tu zmiana diety często ma mierny wpływ na przebieg choroby), a po drugie: wielu dzieciom alergia/egzema trwale przechodzi wraz z wiekiem.

W ogóle prawdopodobnie należałoby te dzieci podzielić na kilka grup przypadków bo próby ich leczenia ziołami dają bardzo różne efekty (przy pozornie tym samym stanie wyjściowym i z podobną historią choroby). U części z nich, nazwijmy je szczęściarzami, doskonałe efekty daje najprostszy środek pediatryczny czyli płukanki i kąpiele w naparze z uczepu – bywa, że uczep ratuje skórę dzieciom, z którymi zwykła medycyna miała duży kłopot. Bardzo dobrze potrafią się także sprawdzać gotowe, pediatryczne preparaty (maści, kremy), szczególnie BioEulen zawierający wyciągi z lukrecji, kocanek i olej dziurawcowy. Bardzo ważna jest też antyseptyka (szczególnie „pod pieluchą”) i właściwa pielęgnacja skóry takiego dziecka – jak już wspomniałem wszystko wskazuje na to, że wielu małych pacjentów z „egzemą dziecięcą” wyjdzie z tej choroby „z wiekiem” i to nawet bez silnych leków, wystarczy właśnie odpowiednia pielęgnacja tej skóry żeby procesy chorobowe się nie nakręcały i nie przechodziły w większe nasilenie.

Za to te najcięższe i oporne przypadki muszą już mieć odmienny charakter – to nie przypadłość typowo niemowlęca tylko po prostu regularne atopowe zapalenie skóry, czasem w bardzo ciężkiej postaci, nierzadko wynikające z obciążenia rodzinnego (genetycznego). Miałem kontakt z rodzicami takiego dziecka którzy przez pierwszy rok jego życia praktycznie nie spali, bo dziecko wciąż cierpiało, wierciło się i płakało – wszyscy byli doprowadzeni na skraj wyczerpania. Sterydy ani inne typowe leki nie przynosiły efektów a pierwszym naprawdę skutecznym postępowaniem były kąpiele w uczepie – niestety działały tylko przez pewien okres a potem skóra na nie zobojętniała. Pewne efekty zdawały się też dawać wybrane herbatki ziołowe ale ostatecznie rodzice tego dziecka poszli dalej i w kolejnych latach mocno wyprowadzili to dziecko na prostą dzięki jakimś nietypowym, eksperymentalnym propozycjom medycyny oficjalnej (nie pamiętam w tym momencie, co to konkretnie było. Uczep jednak zapamiętali jak najlepiej bo nie tylko dał im wspaniały okres urlopu od codziennego koszmaru ale także natchnął ich nadzieją, że w przyszłości może być lepiej – że ta choroba jednak może znacząco ustąpić, że dzieciak może jeszcze mieć normalne życie… pamiętam też, że zachwalali maść propolisową i wg moich doświadczeń jest to jeden z bardziej uniwersalnych środków dla „dzieci egzemowych”. Owszem, może powodować silne reakcje alergiczne ale wg znanych mi danych dotyczy to ok. 1% populacji – chyba warto zaryzykować, prawda?

Reasumując: kluczem nie jest znalezienie jakiegoś jednego „cudownego leku” (najlepiej egzotycznego, bardzo drogiego i „na wszystko” – strasznie denerwują mnie te kolejne mody na cudowne leki) tylko systematyczna pielęgnacja i skupienie się na kilku bezpiecznych, sprawdzonych środkach, takich właśnie jak uczep, biały ichtiol, maść pięciornikowa czy BioEulen. Zwykle potępiam sterydofobię jako zjawisko groźniejsze od samych sterydów ale w przypadku maleńkich dzieci rzeczywiście unikałbym tych leków jak tylko się da – ich przykładowe zastępniki właśnie wymieniliśmy (często dobrym wyjściem jest jednorazowa aplikacja sterydu i kontynuowanie terapii przy pomocy zastępników). Nie uciekałbym za to przesadnie od nowoczesnych antyhistaminików (syropy) które, blokując świąd, mogą się znakomicie przyczynić do opanowania sytuacji i ostatecznego sukcesu: uwolnione od świądu dziecko nie będzie rozdrapywać ani nadkażać kolejnych obszarów skóry a to właśnie owo „nadkażanie” (szczególnie gronkowcem) należy do głównych mechanizmów postępowania i pogłębiania choroby. I tutaj również świetnie się sprawdza maść propolisowa (o ile nie ma na nią alergii) – a także, ostrożnie stosowany, napar z glistnika. Niby to silny surowiec alkaloidowy ale skoro w Rosji kąpie się w tym niemowlęta (także w wodzie z dodatkiem Sangwiritrinu – standaryzowanego wyciągu z obrzanu który jest czymś w rodzaju przerośniętego glistnika) to czemu by o tym nie wspomnieć… pamiętajmy jednak, że każda substancja może się okazać alergenem więc w każdym wypadku postępujemy bardzo ostrożnie i stopniowo bo praktycznie wszystko może się przyczynić do pogorszenia stanu małego pacjenta. Bywa jednak, że nie mamy innego wyjścia, jak podjęcie takiego ryzyka – i nieraz to ryzyko bardzo się opłaca.

Czy wierzysz w całkowite wyleczenie, opanowanie atopowego zapalenia skóry?

Może nie tyle wyleczenie co właśnie opanowanie w znaczeniu: kontrolowanie. Zielarstwo może na tym polu bardzo wiele zaoferować choć warunkiem jego wysokiej skuteczności jest często jednak okresowe i oszczędne korzystanie z silnych leków syntetycznych – właśnie w ten sposób (co pokazuje moje doświadczenie) można pacjenta ustabilizować i przejść z nim od stanu krytycznego do stabilnego/lekkiego (przy czym sama medycyna konwencjonalna nie umiała do tego doprowadzić – ale samo zielsko też nie wystarcza). A że ciężka egzema może się z czasem wycofać i nie dawać już więcej o sobie znać to wiem po moim dziadku, który w młodości był dwukrotnie hospitalizowany. Już jako „mój dziadek” czyli człowiek starszy nie miał żadnych problemów skórnych – miał za to z sercem, krążeniem…

Jakie zioła zalecasz w kuracjach AZS i na co zwrócić szczególną uwagę?

I tu znów należałoby pomyśleć o kilku grupach surowców: silne i delikatniejsze, stosowane zewnętrznie i wewnętrznie, działające jak „farmacja” i wspomagające – poprawiające dobrostan i komfort życia pacjenta. Łącznie uzbiera się tego dobre sto ziół (a pewnie ze 20-30 kluczowych)! Od silnie trującej psianki słodkogórz (dopuszczona do stosowania zewnętrznego w lekach i kosmetykach), poprzez uniwersalny i pediatryczny uczep, żywokost czy poczciwy rumianek, po mniej znane ale często bardzo skuteczne zioła w rodzaju czyśćców, dąbrówek, lepiężników. Bardzo duże znaczenie zyskały także wybrane rośliny obce/inwazyjne oraz nasadzane w ogrodach i parkach, wcześniej nieznane w naszej fitoterapii – szczególnie wskazałbym tutaj rdestowce i surmie. Myślę, że hortensjom także można wróżyć sporą karierę choć na razie to jest mało znany surowiec.

Można także zgrubnie podzielić zioła na kumarynowe, laktonowe, alkaloidowe, irydoidowe, saponinowe (choć to jest zawsze pewne uproszczenie) – i stosować umiejętnie wg tego klucza, można go nazwać kluczem związków czynnych i mechanizmów działania. Jest to o tyle przydatna wiedza, że taka właśnie jest „uroda” chorób autoimmunizacyjnych: jednemu pomogą zioła saponinowe, innemu raczej alkaloidowe itd. – i trzeba poszukiwać właściwych rozwiązań które także nie będą nigdy rozwiązaniami ostatecznymi bo zawsze musimy mieć coś nowego na podorędziu. Poza celowaniem w działanie przeciwzapalne czy immunomodulujące pamiętamy także o szczególnych problemach powikłanego AZS (z łuszczycą zresztą jest podobnie): zioła mogą nam znakomicie pomóc opanować skórne zakażenia bakteryjne (i to nie tylko zewnętrznie stosowane) czy zwalczyć inną niepożądaną florę i mikrofaunę wikłającą nam sytuację na skórze (np. nużeńca – patrz sławna ostóżeczka polna i preparat Delacet).

Gdybym miał wyróżnić jakieś zioła lub wskazać ulubione to powiedziałbym, że w fitoterapii AZS po pierwsze nieodzowne są surowce „konkretne”, działające efektywnie i pewnie – stąd często mające opinię trucizny (zostaw, to trucizna! – a nie zostawię!). Do moich ulubionych należą zioła zawierające tzw. alkaloidy izochinolinowe – nie chodzi o epatowanie trudnymi słowami, akurat te warto zapamiętać, to może być także miły początek zainteresowania fitochemią i chemią organiczną. Dostępna wiedza naukowa jak i doświadczenie nas, zielarzy wskazuje na to, że są to szczególnie efektywne środki do stosowania zewnętrznego, w formie maści i mazideł – dla korzenia mahonii nie brakuje nawet badań na setkach pacjentów z łuszczycą, potwierdzających wysoką efektywność leczenia (dla egzemy było mniej badań). Podobnie do mahonii działa korzeń berberysu a drugą gałąź łatwo dostępnych ziół z tej grupy stanowią pospolite rośliny makowate: glistnik, dymnica, kokorycz czy uprawiana dość powszechnie w ogrodach makleja (obrzan). Stosowanie doustne tych ziół to nieco inna bajka choć także z dużym potencjałem, nie wolno tego jednak robić bez przygotowania i całkiem po amatorsku bo to poważna farmacja (kokorycz ma wszelkie cechy silnego leku na receptę, trzymanego pod kluczem i w specjalnych ewidencjach). Z kolei w działaniu ogólnym, doustnym (o iniekcjach trudno nam tutaj rozmawiać choć felczerzy potrafili preparować zastrzyki z wyciągów ziołowych), stawiałbym na wielki potencjał surmii (inaczej katalpy) i kłącza rdestowca – uważam, że oba surowce mają kiedyś szansę wejść do oficjalnych wytycznych leczenia poważnych chorób, jak na swoje konkretne działanie są one także bardzo bezpieczne. Oczywiście w maściach także się dobrze sprawdzają… Za trzecią kluczową grupę uznałbym nasze „roślinne sterydy” czyli głównie surowce saponinowe z moimi ulubionymi, niepozornymi roślinkami: konwalijką dwulistną i wyką płotową lub np. ptasią (świetna w kąpieli). Z innych/pozostałych bardzo lubię choćby żywokost (szczególnie w maściach ale też w syropach na kaszel) oraz arcydzięgiel (właściwie tylko doustnie). A w maściach bardzo dobrze sprawdzają się mi np. kłącze podbiału, kwiat jasnoty białej i żarnowiec… wybór jest ogromny, nic tylko przebierać.

Co jest największym błędem w leczeniu atopowego zapalenia skóry? czego unikać, jakich mechanizmów nie powielać?

Podstawowym błędem dzisiejszej „medycyny powszedniej” jest oczywiście ignorowanie realnych alternatyw dla sterydoterapii (nie tylko miejscowej), takich jak wyżej wspomniane zioła – one nie tylko pozwalają ograniczyć do minimum użycie silnych leków ale nierzadko przychodzą ze skuteczną pomocą tam, gdzie nic innego nie chce działać, dotyczy to w szczególności jakichś odgraniczonych, opornych zmian typu egzema czy łuszczyca (np. krostkowa dłoni). Ileż to już miałem takich przypadków! Oczywiście nie setki ale wystarczy to, co widziałem wśród rodziny i znajomych, znajomych znajomych itd. bo tak właśnie wolno nam pomagać innym ludziom, przynajmniej ja nie prowadzę żadnej ogólnodostępnej praktyki medyczno-doświadczalnej. Ale my tu mówimy o awangardzie fitoterapii, to o czym teraz bajamy zostanie zweryfikowane i być może skodyfikowane w podręcznikach lekarskich za kilkadziesiąt lat (przy obecnym tempie prac) – tymczasem nawet oficjalnie uznane, standardowe środki dostępne w aptekach, takie jak maść rumiankowa, nagietkowa, balsam Szostakowskiego, puder cynkowy czy biały ichtiol (Niemcy mają nawet Cefabene – maść z psianką słodkogórz) zdają się jakby nie istnieć, pacjent zwykle nie dostaje o nich żadnej informacji! Przez to zmniejsza się przecież szanse pacjenta na ograniczenie stosowania szkodliwych, silnych leków czy na podtrzymanie poprawy po leczeniu nimi – albo na skuteczne leczenie zmian w miejscach „wrażliwych” jak twarz i pachwiny.

Właściwie do tej samej kategorii błędów należy „krótka pamięć” dzisiejszej medycyny bo stary, dobry algorytm „najpierw złuszczanie, potem dziegieć (lub cygnolina)” to poniekąd także przykład alternatywy dla miejscowych sterydów. Sprawdza się on nie tylko w leczeniu łuszczycy ale i pewnych typów egzemy – widziałem dokumentację fotograficzną wyleczenia tym algorytmem bardzo opornej i katastrofalnie wyglądającej egzemy dłoni, dermatolog wypisał tamtej pacjentce dwie maści: salicylowo-siarkowo-mydlaną (tzw. maść Lenartowicza) oraz dziegciową z proderminą (smoła węglowa – najpierw wycofana, później łaskawie przywrócona do stosowania w leczeniu choć bardzo trudno dostępna, wiem że znaleźli się już ludzie próbujący ją wytwarzać na własny użytek, jest bardzo skuteczna). Ów lekarz jest znany z tego, że w pewnych uzasadnionych przypadkach sięga po takie stare ale przecież wciąż „oficjalne” i profesorskie metody (co więcej, umie potem sprytnie podtrzymać i utrwalić uzyskaną poprawę – łatwo się domyślić, jaki musi mieć zasłużony szacunek wśród pacjentów!). Problem w tym, że takich fachowców jest jak na lekarstwo – przeciętny lekarz umie tylko przywalić sterydem co bywa przecież bardzo zasadne – ale nie zawsze i nie wyłącznie! Można więc powiedzieć, że medycyna, przez swoją „krótką pamięć” (zioła to dla niej jakby średniowiecze – a dziegieć może wiek XIX) sama nie pamięta i nie wie, co potrafi zdziałać – bo przecież nikt nie zaprzeczy, że potrafi wiele, przykład właśnie podaliśmy.

Błąd z innej kategorii: chyba często nie docenia się roli czynnika zakaźnego w rozprzestrzenianiu i oporności leczenia AZS, chodzi mi tu zwłaszcza o „przeklętego gronkowca” choć nie wyłącznie. Nierzadko zamiast tygodni smarowania sterydami (i z miernym efektem) można szybko postawić pacjenta na nogi antybiotykiem, niekiedy może być konieczny dożylny i w dużej dawce – no ale taki pacjent trafia raczej do szpitala gdzie od razu się domyślą, o co chodzi bo szpitalni lekarze to zupełnie inna półka. Natomiast medycyna na poziomie bardziej „osiedlowym” niż szpitalnym często i takiemu pacjentowi zaoferuje najpierw wyłącznie steryd – i „zobaczymy, co będzie/to i tak nieuleczalne/następny proszę”. Tymczasem nie jest to prawidłowe postępowanie – czyli jest to klasyczny błąd i to błąd w świetle oficjalnie obowiązujących wytycznych leczenia AZS gdzie co trzeba, jak wół stoi. Niestety rozpoznanie problemu z bakterią nie zawsze jest tak łatwe, jak w przypadku ropnych wyprysków (wtedy to od razu wiadomo i aplikujemy odpowiednie leczenie na podstawie objawów klinicznych) – trzeba do tego wprawnego oka a nierzadko robi się też wymazy. Oczywiście zielarze także mają na podorędziu bardzo skuteczne środki na tę okazję – szczególnie propolis, glistnik, wybrane olejki eteryczne (uwaga na alergie!) i, jak sądzę, doustny arcydzięgiel.

Choroby układu immunologicznego to zmora 21 wieku, jak sądzisz co spowodowało ich wysyp , gdzie leży ich główna przyczyna? Sądzisz że ludzkość upora się z tym problemem czy raczej pozostanie w wiecznej poczekalni?

Nie brakuje na ten temat rozmaitych hipotez i pewnie próba naprawdę wnikliwej odpowiedzi na to pytanie wymagałaby napisania obszernego opracowania. Na pewno ciekawym i mocnym tropem jest tzw. hipoteza higieniczna (szczególnie w odniesieniu do alergii). Innym – podejrzenie (a nierzadko pewność), że proces autoagresji rozpoczyna się często od patogenu (np. bakterii) „rozgrywającego” i zmylającego na naszą zgubę nasz własny układ immunologiczny (reakcja ta się później niestety utrwala i „nakręca”). Być może dawniej ludzie, którzy mieliby łuszczycę i reumatyzmy najczęściej po prostu umierali w dzieciństwie na różne choroby zakaźne? A my, skoro nie umarliśmy dzięki szczepieniom i antybiotykom, doczekaliśmy się po latach choroby autoimmunologicznej (nie podważa to bynajmniej istnienia predyspozycji genetycznych). Nie jest to dla nas zbyt przyjemne ale trzeba brać taką możliwość pod uwagę. Dużo się mówi dla przykładu o wzroście chorób nowotworowych, obwinia się tryb życia czy „chemię” ale okazuje się, że gdy przeanalizujemy odsetki zachorowań dawniej i dziś w poszczególnych grupach wiekowych to okaże się, że dawniej chorowało więcej osób (tzn. sumarycznie dziś choruje więcej osób ale głównie dlatego, że dożywamy sędziwszego wieku, niż kiedyś; w grupie osób młodych odsetek zachorowań jest mniejszy, niż dawniej). Przynajmniej tak wynikło z analiz zachorowalności na raka żołądka co można tłumaczyć tym, że dawniej, spożywając „swojskie” i jakże często nieświeże jadło (ileż to stuleci ludzie przymierali na przednówku głodem bądź byli zmuszeni jadać „byle ścierwo” dużo gorsze od współczesnego hamburgera z sieci fastfoodów!), na okrągło „preparowaliśmy” swój układ pokarmowy np. rozmaitymi mykotoksynami (pleśnie!) co dziś nie ma miejsca choćby dzięki konserwantom do żywności – czyli owej „znienawidzonej chemii”. A co do tego, czy sobie z tym poradzimy to cóż – uważam, że będziemy jeszcze długo siedzieć w tej poczekalni choć prawdopodobnie będzie się stopniowo (nie skokowo) zwiększał relatywny komfort tego położenia…

Jakie suplementy uważasz za cenne w trakcie kuracji ozdrowieńczej przy AZS? Czy warto po nie sięgać?

Jak wiesz obaj nie przepadamy za „suplemnciarstwem” i nauka coraz bardziej przyznaje nam w tym rację – z kolejnych badań jasno wynika, że benefity z tak modnej obecnie „forsownej suplementacji” są żadne lub nikłe – a ponadto istnieją również realne zagrożenia z nimi związane. W przypadku leczenia ziołami jest inaczej – rzadko dysponujemy szeroko zakrojonymi badaniami na setkach pacjentów, które byłyby w pełni przekonujące dla medycyny/służby zdrowia (mamy je np. dla wyciągów mahonii w leczeniu łuszczycy), ale te badania, które istnieją, jakie by nie były, zwykle jednak wskazują wyraźnie na faktyczne i „konkretne” działanie czy to przeciwzapalne, czy antyseptyczne, czy nawet immunomodulujące – jeśli już mówimy o tych ziołach, które sobie wytypowaliśmy jako potencjalnie najlepsze leki na AZS. Suplementy mają prawdopodobnie sens w przypadku faktycznych niedoborów określonych witamin z grup B lub D, niedoborów magnezu (które szybko i nieomylnie dają nam o sobie znać) czy cynku. Szczególnie ten ostatni jest ciekawym przypadkiem i może być jako suplement wyjątkiem – także w przypadku chorób w rodzaju AZS warto się nad nim zastanowić, istnieją przecież te „wysokodawkowe” piguły z cynkiem na receptę przepisywane także przy niektórych chorobach skórnych i warto mieć to na uwadze.

Odrębną kwestią są kapsułkowane wyciągi ziołowe, które także zaliczane są do „suplementów diety” – jeśli są one dobrej jakości i zawierają jakieś rzeczywiste (a nie homeopatyczne) dawki tych wyciągów to mogą się okazać wartościowe i pomocne w leczeniu (przynajmniej pomocniczym) różnych chorób, w tym także AZS. Tylko po co mam kupować kapsułki skoro zbierając parę garści darmowego ziela i sporządzając z niego odpowiednie wyciągi (często na nieomal darmowym winie własnej roboty) sam mam wszystko pod kontrolą i po prostu wiem, że uzyskany preparat jest wartościowy i działa, jak należy? Nie wiem, czy gotowe, kapsułkowane ekstrakty z rdestowca mogą podziałać na mnie w taki sposób, jak działały moje własne wyciągi (a było to naprawdę spektakularne działanie) – za bardzo nie chce mi się w to wierzyć bo to by oznaczało, że w wolnej sprzedaży są silne leki które mogą bardzo pomagać ale mogą także zrobić komuś sporą krzywdę (rdestowiec niby jest bezpieczny ale to już mimo wszystko nie są przelewki). A kapsułkowany wyciąg z liścia oliwnego niby dawał jakiś tam efekt w zwalczaniu gronkowca ale i tak działał miernie w porównaniu z prostym i niezawodnym „mlekiem arcydzięglowym” (to taki mój specyficznie sporządzany napar z korzenia „arcy” na tłustym mleku)… to wszystko może być kwestia dawek – handlowe suplementy, nawet te droższe i niby lepsze, mają je często bardzo zaniżone i to także nieraz wykazano.

Czy połączenie medycyn konwencjonalnej z niekonwencjonalnej ma sens? Mam na myśli głęboka współprace na linii lekarz- zielarz= zdrowy pacjent

Oczywiście, że tak! Z praktyki (tak to nazwijmy) wiem, że naprawdę ciężkie, powikłane przypadki tych chorób, którymi się interesuję potrzebują koniecznie jednego i drugiego. W stanie krytycznym często konieczny jest silny syntetyk, żeby chwilowo całkowicie zablokować proces chorobowy, całe te rozkręcone stany zapalne – a następnie kontynuujemy leczenie przy pomocy łagodniejszych ziół które jednocześnie poprawiają dobrostan takiego pacjenta w dużo szerszym planie, niż tylko ten wycinek, z którym związana jest jego choroba. Poprawia się często morfologia krwi, odporność, samopoczucie i komfort życia, łagodzą się rozmaite dolegliwości (np. znikają „kulki” pozostałe w powiekach po dawnych przypadłościach typu jęczmień – to z mojego przykładu) – wynika to z wieloukładowego działania ziół, często przecież całkiem dobrze rozpoznanego i opisanego przez naukę (podkręcenie metabolizmu i detoksykacji, uszczelnienie naczyń włosowatych, wygaszanie jakichś „pochowanych” stanów zapalnych, regulacja rozmaitych procesów i czynności narządów). Inna sprawa, że sięgamy także po zioła słabo zbadane a niektóre z nich uchodzą już niemal za kultowe – taki jest urok zielarstwa! Mamy zresztą badania (na razie nieliczne) wskazujące na to, że dobrze dobrane zioła mogą w chorobach autoimmunologicznych (np. reumatycznych) działać niewiele gorzej od syntetyku (np. metotreksatu) a najkorzystniej potrafiła wypadać grupa pacjentów, u których stosowano i zioła, i zmniejszoną dawkę MTX. Niby to na razie pojedyncze badania ale moim zdaniem bardzo mocne TAK w odpowiedzi na Twoje pytanie to tylko kwestia czasu. Nie ukrywajmy, że dla nas jest to rzecz oczywista, nie podlegająca kwestii…

Wiem że to kwestia wysoce indywidualna ,ale chciałem zapytać ile przeciętnie zajmuje czasu doprowadzenie do remisji u chorego na atopowe zapalenie skóry?

To zależy jak zdefiniujemy samą remisję. Bardzo dużą poprawę nawet u trudnego pacjenta możemy uzyskać już po paru dniach, dobrze wiemy jak konkretnie może zadziałać np. brany doustnie wyciąg z owoców katalpy połączony z czymś jeszcze – szczególnie, jak zauważa dr Różański, z saponinami steroidowymi bądź fitosterolami (i tutaj mamy spory wybór tychże „dodatków” począwszy od zwykłej pokrzywy). Ale taka szybka poprawa potrafi się równie szybko cofnąć więc tego jeszcze nie nazwiemy remisją, prawda? Gdyby chcieć podać tu jakąś uśrednioną i uproszczoną miarę czasową która mniej-więcej się sprawdzi u większej części pacjentów to przyjąłbym tu po prostu typowe miary kalendarzowe, w których funkcjonujemy od stuleci czy wręcz od zarania dziejów. A zatem po tygodniu wiemy już mniej więcej, czy wybraliśmy dobrą drogę – powinna być wyraźnie widoczna poprawa (potem mamy oczywiście kolejny tydzień na poprawę, i znów kolejny – to będzie taka podstawowa jednostka czasu jak i często zmiany ziół). Po miesiącu terapii przy zachowaniu stabilności pacjenta możemy już powiedzieć, że osiągnęliśmy pewien sukces, powoli można zacząć wymawiać magiczne słowo „remisja” – nawet, jeśli czasami konieczne jest delikatne maźnięcie wybranych miejsc sterydem, żeby szybko zablokować próby nawrotu choroby (można wówczas mówić o częściowej remisji). I ta większa, już „remisyjna” jednostka miesięczna znów się sumuje, sumuje – aż osiągamy okres roczny i porównujemy go sobie z poprzednim rokiem, z czasów sprzed szeroko zakrojonej terapii zielarskiej. Dobrze, jeśli dysponujemy notatkami z przebiegu terapii bo wówczas przemówią do nas liczby których język jest uniwersalny i nieodparty – jeśli w rocznym okresie terapii zielarskiej smarowaliśmy wybrane powierzchnie Belosalikiem np. 25-30 razy zużywając jedną tubkę maści, to mamy bardzo namacalny dowód skuteczności naszej terapii bo dobrze pamiętamy, że w poprzednim roku zużywaliśmy jedną tubkę tej maści – ale w ciągu miesiąca. Właśnie tego typu zmianę proporcji uważam za miarodajną wskazówkę za uznaniem naszej terapii za skuteczną. Żadne tam „jest jakby trochę lepiej, och lepiej się czuję” – leczenie musi być skuteczne, efektywne – inaczej ludziom szkodzimy zamiast pomagać, jeśli nie ma reakcji na zioła to lepiej wysłać ich na cyklosporynę, następnie powoli ją odstawić zmniejszając dawkę i dać do kieszeni na do widzenia Protopic – to też potrafi się dobrze sprawdzać, znam szczęśliwych atopików w remisji po takiej kuracji.

Jak widzisz zielarstwo za 50 lat? Czy dużo się zmieni?

Patrząc na dzisiejsze „surowce kluczowe” w fitoterapii AZS z łatwością dostrzeżemy, że wiele z nich nie było wymienianych w klasycznych podręcznikach lekarskich – a w tych nowo napisanych powinny się bezwzględnie pojawić (czekamy…). Jak już wskazaliśmy, fitoterapia także potrzebuje postępu i aktualizowania wiedzy, ponadto oczywiście musi sięga

po nowe surowce – często będą to te rośliny, które stały się inwazyjne na danym terenie bądź popularne w ogrodnictwie i nasadzeniach (np. surmia). Być może za 50 lat typowym, popularnym ziołem stosowanym „na skórę” będzie wszechobecny wówczas (patrząc na jego inwazyjność) żarnowiec – dziś jak wiemy stosują go raczej nieliczni. Ogólne, podstawowe prawidła zielarskie jednak zostaną chyba zachowane…

Jak najbliższe otoczenie(rodzina, znajomi) patrzą na Twoja pasję do roślin i naturoterapii?

Jest to odzew wyłącznie pozytywny a nieraz nawet entuzjastyczny, nigdy nie spotkałem się z postawą piętnującą czy „marudzącą”. Może dlatego, że osoby, które mnie trochę znają, nie mają jak nabrać podejrzeń, że ten ich normalnie raczej przenikliwy i rozgarnięty (choć może i zakręcony) Tomasz miałby się zajmować czymś podejrzanym, bezsensownym czy antyrozumowym. Skoro z takim zacięciem zajmuje się ziołami to znaczy, że to musi mieć głęboki sens i że to musi działać – nawet, jeśli nauka jeszcze nie zawsze o tym wie i nie zawsze potwierdza.

Czy bywasz krytyczny w stosunku do ludzi szerzących herezje ziołowe?

Jakiekolwiek szerzenie bzdur czy niesprawdzonych informacji, szczególnie w połączeniu z podważaniem osiągnięć oficjalnej medycyny, jest szkodliwym zjawiskiem przyczyniającym się do negatywnego odbioru i stygmatyzacji ziołolecznictwa i w ogóle wszelkich metod, które są w powszechnym odbiorze uważane za alternatywne/niekonwencjonalne (nie zawsze przecież słusznie bo fitoterapia to dziedzina medycyny, nawet jeśli zaniedbana przez tę ostatnią). Jest to krótko mówiąc szkodzenie samemu sobie. Należy znać swoją miarę, wyzbyć się przede wszystkim ignoranckiej postawy w rodzaju „nie rozumiem tego, więc to bzdury” (a pamiętajmy, że współczesna immunologia jest równie zawiła i abstrakcyjna, jak fizyka kwantowa!). Jeśli wyleczyliśmy sobie jakieś dwa strupy, z którymi nie dawała sobie rady oficjalna medycyna, własną maścią z glistnika lub psianki (a wiemy, że wcale nie są to rzadkie historie) to jeszcze nie znaczy, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy i że medycyna „ukrywała” przed nami prawdziwie skuteczne lekarstwa i to jeszcze dlatego, że została przekupiona przez barona Rotszylda. Przedstawiam tu nieco karykaturalnie bardzo powszechne poglądy/wierzenia będące skutkiem skrajnego uproszczenia. Niestety są one dość powszechne w kręgach miłośników zielarstwa – to jest mroczna uliczka, w którą nie warto się pchać, zamiast tego należy się skupić po prostu na rzeczywistych właściwościach i użyteczności roślin leczniczych a reszta powoli przyjdzie sama, w tym należyte docenienie ziół przez resztę świata. Także jak najbardziej – jestem bardzo krytyczny wobec szerzenia rozmaitych „herezji”, w tym ziołowych. Nie uchodzą one bez negatywnych reperkusji ani oczywiście nie wnoszą niczego dobrego choć w zamyśle ich szerzycieli często mają „otwierać oczy” (sic!).

Czy jest zioło (krajowe), które chciałbyś spotkać na swojej drodze a do tej pory nie znalazłeś?

Zabawne pytanie – jeszcze niedawno brakowało mi doświadczeń z czworolistem ale już mam swoje stanowiska i testuję preparaty z tym silnym ziołem. Ciemiężyc naoglądałem się w Górach Stołowych, to na pewno jedna z większych osobliwości naszej flory jak i ważny/perspektywiczny surowiec zielarski, pewnie gdzieś już czytałeś, że leczono nim także łuszczycę i choroby reumatyczne. W tej chwili to może najchętniej bym gdzieś napotkał takie skromne i rzadkie paprotniki: podejźrzon i nasięźrzał. Nazwy tych „magicznych roślin” (to one dały początek legendom o „kwiecie paproci”) są niesłychane i chciałbym się móc pochwalić, że je spotkałem w naturze ? No i na pewno chciałbym w niedalekiej przyszłości popodziwiać unikalną i całkiem inną roślinność Tatr, np. kobierce zrobione z tej jaskrawej gwiazdnicy, jak jej tam było… (sprawdziłem – lepnica bezłodygowa, nie gwiazdnica). Ale to już nieco inny temat, szeroko przyrodniczy a nie typowo zielarski.

Z tego wiem piszesz książkę, napisz kilka słów o niej.

Jej historia jest osobliwa bo z początku miała być tylko broszurką czy skryptem pomocnym w warsztatach terenowo-praktycznych, które dobre dusze zorganizowały mi w niemieckim mieście Kaufungen (gdzie spotkałem się z ciepłym przyjęciem uczestników kursu jak i samego burmistrza). Ostatecznie skrypt rozrósł się do rozmiarów kilkusetstronicowej księgi i jest chyba nieco szaleńczą próbą wypełnienia gigantycznej luki, która powstała od czasu, gdy oficjalne leczenie praktycznie porzuciło lek ziołowy (wiem, że istnieją setki dobrych preparatów, ale wiemy też jak wygląda „lecznictwo nasze codzienne” i jego typowe zalecenia). Istniejąca literatura polskojęzyczna jest mało aktualna, brakuje zwartych opracowań instruujących np., jak leczyć ziołami atopowe zapalenie skóry lub łuszczycę (i właśnie proponuję pewien projekt dla takiego postępowania które musiałoby następnie zostać dopracowane i ugruntowane pod okiem wykształconej kadry medycznej). Ponadto, trochę tak między wierszami, podjąłem próbę nakreślenia pewnej filozofii medycyny, która mogłaby bardziej sprzyjać lekowi ziołowemu (bo część przyczyn obecnej marginalizacji leku ziołowego można by określić, jako przyczyny filozoficzne – wynikające z przyjętej „technokratycznej filozofii medycyny”). Książka, pomimo że niewydana, istnieje już w wersji niemieckojęzycznej a nawet powstaje komentarz do niej – podjął się tego niemiecki aptekarz z najstarszego żyjącego pokolenia farmaceutów i spodziewam się, że będzie to bardzo wartościowe uzupełnienie moich rozważań.

Co chciałby napisać od siebie Tomasz Kamiński jako zielarz do innych w związku z fitoterapią?

Nie szufladkujcie się nawzajem! Nie obgadujcie nikogo dlatego, że go kojarzymy z tamtą czy inną „sektą” czy frakcją. Piętnujmy i zwalczajmy głupoty ale nie siebie nawzajem. Nie chodzi mi o kreowanie jakiejś sztucznej „jedności” tylko o wyrugowanie tego dehumanizującego sposobu rozumowania który każe nam na wstępie przekreślać ludzi. Właśnie w ten sposób przekreślono kiedyś fitoterapię. Nie kopiujmy tego mechanizmu.

http://www.e-biotechnologia.pl/Artykuly/Choroby-autoimmunologiczne/

Back To Top